Quantcast
Channel: Decoupage wieczorową porą
Viewing all 33 articles
Browse latest View live

Zielony, sielski, letni post

$
0
0


Minęły już dwa lata, od kiedy udało nam się uciec z bloku na wieś i mimo, że integracja nastąpiła błyskawicznie i nie przewidujemy powrotu do przeszłości to odkryliśmy, że posiadanie domu z odrobiną ziemi jest zdecydowanie bardziej zawiłe niż większość kombinacji na pilocie TV no i kosztami, czego byliśmy świadomi, choć nie do końca. Na przykład taki niby pierwotny mechanizm jak trawa a uzurpuje sobie prawo do zachwaszczenia sobą każdego gołego kawałka ziemi jakby ktoś faszerował ją drożdżami aż padły już dwie kosiarki. Albo inwestycje typu płotki, kwiotki czy nawozy. 


Tym bardziej, że w kwestii wiedzy ogrodniczej jesteśmy uzdolnieni inaczej a momentami może to wyglądać na znęcanie się nad środowiskiem naturalnym wszak ponad czterdzieści lat mieszkania w bloku musiało pozostawić jakieś piętno.


Cieszymy się jak dzieci, jeśli jakaś roślinka nie klapnie w ciągu miesiąca i są postępy, bo nie pryskamy już mszyc płynem do felg. Zastrzegam, że to był pomysł małżonka, bo ja bym postawiła na jakieś szlachetniejsze medium. Tak czy siak zagrywka była pokerowa, bo mszyce zniknęły. A po co ten zawiły wstęp? Chodzi o łubiankę ozdobioną własnym sumptem, czyli takie raczej ogrodowe urządzenie. 


Dobrze jest przy malowaniu rozcieńczyć farbę wodą, bo mimo, że łubianki nie mają konstrukcji mercedesa to i tak trudno dotrzeć do niektórych zakamarków a na dodatek bywają mocno zniszczone miejscami, ale od czego są gadżety. Miałam szczery zamiar ozdobić jeszcze jedną, ale po pomalowaniu pogięło ją tak, że przestała trzymać jakikolwiek pion i poziom. 


Jeden z niewielu a może jedyny minus mieszkania bliżej natury to robale. Desanty mrówek, roje komarów, zastępy szczypawek znajdują się w miejscach, w których człowiek miasta najmniej się tego spodziewa wśród lampionów, pledów i o zgrozo! W wysuszonym praniu. Ostatnio znalazłam takiego w skarpecie właśnie przymierzał się by odgryźć mi stopę. Natomiast nie ruszają mnie myszy i szczerze sympatyzuję z żabami ratując im życie przed morderczymi zapędami Maryśki (patrz zdjęcie pierwsze, prawa strona w gąszczu kwiatka).



Ponieważ na wszystko jest metoda doskonałym znieczulaczem na robaki jest nalewka, którą u nas można delektować się bez nadszarpnięcia reputacji, bo coraz trudniej w dzisiejszym świecie posiedzieć przy kieliszku nie stosując żadnych barw ochronnych. Dlatego ozdobiłam karafkę, która będzie komponowała się z tłem, czyli ozdobiłam polnymi kwiatkami i przekornie umieściłam robaka w postaci biedronki. 



A żeby to wszystko można było oglądać zwłaszcza żeby mieć oko na te nieszczęsne robale warto też mieć przy sobie okulary a jak okulary to i etui i mimo, że tematyka na tym etui jest z bardzo wielkiego świata, ale nie mogłam oprzeć się temu obrazkowi w niebieskiej sepii. Wszak okulary są całoroczne.  

















Tęsknisz za kimś. Zadzwoń.
 Pragniesz zrozumienia. Wyjaśnij. 
Masz pytanie. Zapytaj.
Nie lubisz czegoś. Przyznaj to.
Lubisz coś. Nie kryj się z tym.
Chcesz czegoś. Poproś o to.
Kochasz kogoś. Okaż to.
Życie mamy jedno. Nie komplikujmy.



Jeszcze raz o robalach, fobiach i innych dziwnych rzeczach, czyli taki trochę popaprany post

$
0
0


Moja ogrodowa ignorancja wcale was nie odstraszyła a wynurzenia na temat robali wzbudziły spory odzew, bo wiele osób ma podobne odczucia. Niestety żeby pozbyć się fobii trzeba się oswoić z jej przedmiotem czytaj: doprowadzić do bliskich spotkań z robalami takimi oko w oko i bez ściemy. Wszak jedyną osobą, którą możemy zmienić jesteśmy my sami, ale łatwiej za każdym razem wzywać na ratunek  pierwiastek męski niż podjąć walkę z tym najtrudniejszym przeciwnikiem, czyli właśnie sobą.
Na pocieszenie dodam, że istnieje ponad siedemset sklasyfikowanych fobii a insektofobia jest typowo babska i cierpi na nią większość kobiet. Żeby jednak parytety zostały zachowane powiem, że prawie każdy posiada jakieś lęki i wybrałam kilka specyficznych. 

Lewofobia - strach przed rzeczami leżącymi po lewej stronie ciała.
Optofobia - strach przed otwieraniem oczu u innych.
Geniofobia - strach przed podbródkiem, drugą brodą.
Barofobia - strach przed grawitacją (pewnie dla tych mocno stąpających po ziemi).
Chrometofobia - strach przed pieniędzmi. 
Idemofobia - strach u kobiet, że przyjdzie się na imprezę w tej samej sukni, co inna kobieta(a fuj).
Kserofobia - strach przed uschnięciem.
Defekaloesiofobia - strach przed bolesnymi ruchami jelit (a któż by się nie bał bolesnych ruchów jelit?).
Rimpawofobia - strach przed staniem na pękniętych płytach chodnikowych.
Seskipedalofobia - strach przed długimi słowami.
Colligafobia - strach przed pakowaniem się (jeśli w kłopoty to normalne).
Uksorfobia - strach przed własną żoną oraz fobia koronna moim zdaniem tak na wszelki wypadek gdyby cokolwiek zostało pominiętepanofobia, czyli- strach przed wszystkim.

Lista jest nieustająco uzupełniana tym bardziej, że powstają nowe fobie związane z nowoczesną technologią i zmieniającym się światem np.:
Chiclefobia - strach przed gumą do żucia.
Olofobia - lęk przed realizacją projektów unijnych oraz przed kobietami o imieniu Ola.
Primaforifobia - lęk przed wychodzeniem z pracy, jako pierwszy.
Obselitofobia - przeświadczenie, że jest się gorszym, bo wszyscy dookoła mają lepsze telefony komórkowe.

Pewnie mogłybyśmy dopisać w tym gronie jeszcze jedną - decofobię, czyli strach, że kiedyś zdekupażuje się wszystko w okolicy i nie zostanie nic do roboty no i bezpieczniej jest pląsać po nieuszkodzonych płytach chodnikowych. Tu skończę znęcanie się nad Wami tymi wyimaginowanymi strachami, bo fobie to przecież zupełnie nieuzasadnione lęki a jeśli komuś mało to odsyłam na stronę www.mojafobia.pl



Mimo, że pani bąknęła pod nosem nazwę tego czegoś, co jest na zdjęciu powyżej to tak ugrzęzłam we własnych myślach, że nie zapamiętałam, ale pewnie mnie uświadomicie. Praca była bardzo prosta, bo różyczki zrobiły dziewięćdziesiąt procent efektu.
Urządzenie będzie dobre na przetrzymywanie rzeczy, które potrzebują dobrej wentylacji a mężowi skojarzyło się z........urną. Urna z widokiem na świat to całkiem ciekawa perspektywa jednak trzeba uważać na przeciągi. Ostrzegałam, że to będzie popaprany post. 







Dawno nie było kartek, więc powstały dwie a róże na nich to moja robota i póki, co wychodzą mi w takich właśnie nieco końskich gabarytach, ale będę się doskonalić. 
Zachciało mi się miksowania zdjęć, więc zabawiłam się w takie nakładki zdjęciowe.





Natomiast te jasne, słodkie piórka znalazłam na własnym podwórku i tylko mam nadzieję, że Maryśka nie maczała w tym swoich morderczych pazurów, ale są naturalną zmianą barw przy przechodzeniu ptaszka w dorosłego osobnika.

 

Jeszcze lupa. Wkurzało mnie jak błyskała po oczach tym swoim surrealistycznym, wypielęgnowanym niklem, więc ją scraclowałam i od razu mi lepiej.

I jeszcze chwila na lobbing, bo zostałam poproszona o zamieszczenie informacji o nowym bardzo ciekawym projekcie, który nazywa się Kenis. Kenis to platforma edukacyjna z bazą materiałów wideo i kursami. Będzie miejscem treningu umysłu przy wykorzystaniu nowoczesnych rozwiązań technologicznych dostępna za darmo z podziałem na dzieci, młodzież uczącą się oraz całą resztą żądną wiedzy i sama czekam z ciekawością. Nie ma, co więcej strzępić klawiatury wszystko pod adresem  - Kenis.pl. 













Jeśli.....

Jeśli wsysać cie będzie wir czarnej wody
chwytaj się gwiazd, chwytaj się słońca.
Jeśli nie utrzymasz się na powierzchni
ich blask 
w zaciśniętych pięściach zabierzesz na dno. 

Sesja obsesja, czyli jak jeszcze bardziej zamieszać w swoich zwojach

$
0
0


Wiem, wiem możecie być nieco w szoku ze względu na wygląd bloga, ale ostatnio zafascynował mnie pewien program do obróbki zdjęć na tyle, że doszło do wielu zmian również wstecznych i póki mi nie przejdzie nie podejrzewam żeby to był koniec. Dlatego dziś ani ładu, ani składu tu nie szukajcie, bo będą mega wariacje w temacie efektów specjalnych i oczpoląs raczej gwarantowany.


 
Zrobiłam co prawda tylko kartki, ale pokażę je w tysiącach różnych odsłon tym bardziej, że szkoda mi czasu na klepanie w klawiaturę. Z pewnością uporządkuję się z czasem i kolorystycznie i stylistycznie i wybiorę, co mi najbardziej pasuje, ale póki, co nie wiem kiedy to nastąpi. A na razie niech żyje bal.  







Ponieważ poprzedni notes na nieokiełznane myśli okazał się za mały, bo całego tego kłębowiska nie da się w nim żaden sposób przejrzyście upchnąć zrobiłam nieco większy i już widzę, że ten też nie spełni swojej roli. Żeby się uporządkować potrzebny mi jest kajet o solidnych gabarytach, ale to pewnie następnym razem.
 




Zwierzętom też nie odpuściłam. Poniżej zdjęcia pt. - znajdź Maryśkę i oczywiście kilka wariacji. 





 Maryśka gwiazda filmowa. 




Łaskawie podniosła swój łepek zza zawijasów, bo przecież każdy ma swoje zwoje i to takie na jakie zasługuje.  


Pies super patriota zjada nawet ogryzki po jabłkach.
 


Czerń, biel i szarość, czyli odrobina klasyki

$
0
0
Dość dawno mnie tu nie było i najpierw długo hulał wiatr by potem opadł kurz, więc czas by ponownie odpalić bloga i  pajęczynę z kątów powymiatać. Pewnie się zdziwicie, ale postanowiłam w trosce o wasze zmysły i moją chyba nieco rozbuchaną reputację postawić dziś na klasykę dlatego też nie będzie śladu po fajerwerkach i różowych piorunach z poprzedniego posta. Będzie klasycznie, nobliwie i grzecznie i tylko proszę nie zacznijcie ziewać już na wstępie. 



Powstały takie oto dwa chusteczniki na zamówienie jakby dwa bratanki, bo oba w czerni i bieli a  w ramach podsumowania powiem tak:
a/ termin realizacji przekroczyłam co najmniej o kwartał,
b/z różnych powodów nie dotrzymałam żadnego z uzgodnień, co do wyglądu poza kolorystyką,
c/ włożyłam w nie dużo serca.




Zwłaszcza ten z kropkami kosztował mnie sporo zachodu, bo ma on na sobie materiały chyba z siedmiu źródeł i ciągle mu dokładałam jakieś większe lub mniejsze detale. Taki trochę mobilny decoupage.


Oprócz chusteczników zrobiłam serducho w czerniach, bo właśnie takie mi się od dawna marzyło, ale kiedy tylko je zrobiłam zastanowiłam się, co właściwie można z nim zrobić. Serce w tak specyficznych kolorach musi poczekać na swoje pięć minut. Można by rzec, że to serce do zadań specjalnych.



Kartka to prosta metoda żeby wyrzucić z siebie wiercący dziurę w brzuchu pomysł, który w decoupag’u kosztowałby tydzień pracy, więc jeszcze raz usidliłam tego misia właśnie na kartce, bo że słodki jest każdy widzi.




Tradycyjnie też użyłam do niej piórka z własnego podwórka a skoro jesteśmy przy rymach ułożyłam wierszyk o tymże misiu.

Miś
No a dziś znowu miś
ma serducho nie od dziś.
I choć misie wolą tło
to ten parcie ma na szkło.
Bo to misio celebryta,
więc tak często tutaj wita.
Będzie jeszcze wiele razy,
bo to misio jest bez skazy.



I jeszcze jedna kartka w szarościach tym razem a tematem wiodącym jest miłość tak na wszelki wypadek żeby nie umknęła.  





Maryśka z cielęcym wzrokiem też wpisuje się w ten dzisiejszy czarno biały temat.


Od tego miejsca muszę uwolnić kolory, ponieważ wygrałam candy u Marzeny i otrzymałam kilka cudnych rzeczy. Zwłaszcza turkusowe, korale mnie powalają, bo ciągle jeszcze nie rozumiem jak można tak elegancko oblec taką małą kulkę włóczką, ale widocznie nie dla mnie ta robota skoro nawet pojąć nie potrafię. Dziękuję Ci Marzeno i wybacz, że nieco przerobiłam te fotkę aby się tu do mnie wpasowała. Marzena jest wszechstronnie utalentowana robi biżuterią, dekupażuje oraz zajmuje się posstcrossingiem i naprawdę warto zajrzeć na jej piękny blog Chwile w obrazkach



Nie to, co staramy się pokazać, lecz to co staramy się ukryć jest  prawdą o nas.



Tego jeszcze nie było, czyli szafa paździerzowa zupełnie od nowa

$
0
0
Była sobie szafa..……o nie, nie wcale nie była stara jak świat, bo miała tylko  pięć lat (jak widać rymy mnie nieustająco prześladują). Kupiona była tylko na chwilę, bo tania była jak barszcz, ale bardzo potrzebna w tamtym czasie i miejscu. No a, że tania to i tandetna z tzw. paździochy, więc ani taką przetrzeć, ani z taką pokombinować słowem ani do tańca, ani do różańca. I choć fasadę miała całkiem przyjazną to wnętrze szkaradne, bo jak wiemy płyta paździerzowa to tylko wióry i pył bynajmniej nie gwiezdny. Była tak tania i tak tandetna, że w zamyśle miała być przy pierwszej lepszej przeprowadzce wyrzucona. Zresztą podróży to i tak miała nie przetrzymać wszak paździocha sama potrafi się rozsypać. 



A tu niespodzianka, bo tę tanią jak barszcz szafę z paździochy ze szkaradnym wnętrzem, co to ani do tańca, ani do różańca polubiliśmy. Za co? Do dziś nie wiadomo. Może, że zgrabna, więc wszędzie się wpasuje a na deser przejrzeć się można. Kiedy doszło do przeprowadzki została pieczołowicie rozkręcona potem skręcona i dalej jest z nami. Czy przetrzyma kolejne podróże? Któż to wie zależy gdzie i kiedy
 

Przeobraziłam ją z przekory, bo całkiem nieźle wyglądała w poprzedniej wersji, ale jedna z naszych blogowych koleżanek wdepnęła mi na odcisk. Dzięki Viko bez Ciebie bym się za nią nie wzięła.


 Jak wyglądała współpraca farb Anny Sloan z płytą paździerzową? Na początku chciało mi się wyć. Miałam wrażenie, że wszystko zaraz spłynie po jej śliskiej i tandetnej powierzchni tym bardziej, że użyłam cracli jednoskładnikowych, ale w miarę schnięcia było już tylko lepiej. Kiedy na drugi dzień chciałam jej dorobić przecierek musiałam się mocno przyłożyć, bo farba nie chciała odpuścić.   



Przy okazji kilka fotek naszego "wygryzionego" biura, w którym stoi szafa a wygryzionego  ze względu na celowo zrobione w przejściu szczerby w tynku. Biuro jest, co prawda wyszczerbione, ale za to z widokami.




Poza tym,  ponieważ jestem na urlopie pomalowałam większość domu i odnowiłam wiele już dawno odnowionych drobiazgów to znaczy, że przyszedł czas na odpoczynek, bo przecie mamy wrzesień i  Polska nam opustoszała od morza do Tatr. Przyszedł, więc czas by odwiedzić pewną Jagodę….. z Magody czy jakoś tak.


Krótki, bieszczadzki reportaż pourlopowy, czyli jak to w tej Chacie Magoda było

$
0
0
Zgodnie z zajawką z poprzedniego postu dziś mały skrót wydarzeń naszego wrześniowego urlopu, który spędziliśmy w Bieszczadach.

 
Zapewne część z Was zna ten dom, to wejście, ten pokój. To oczywiście Chata Magoda i pokój koci, w którym mieszkaliśmy.
 



Dlaczego Koci? Poniżej kalejdoskop wcale nie wszystkich kotów, z którymi dane nam było dzielić tych kilka pięknych dni a podczas robienia im zdjęć a potem kolażu tak się pogubiłam, że postuluję do właścicieli o jakiś precyzyjny kotomierz, bo zwykłemu śmiertelnikowi nie idzie się połapać, który kot został już uchwycony, a który jeszcze nie. 



Niestety nie dostąpiliśmy zaszczytu poznania żywych kotów ze względu na goszczące w tym czasie psy bardzo różnej maści i wielkości a dodawszy do tego Bubę i Bezę dawało to niezłą ich plątaninę. Poniżej cały ten psi sztab, w którym od czasu do czasu dochodziło do niegroźnych na szczęście pomruków na różnych częstotliwościach.


Widok z okna oraz kalejdoskop zarejestrowanych porannych mgieł, które stawiały na  nogi natychmiast po wyjrzeniu z tegoż okna no, bo kto by się nie obudził, kiedy tam taki widok. Na szczęście mgły znikały szybciej niż duch Hopkirka jeszcze przed śniadaniem..



Pośród tych wszystkich kalejdoskopów odnajdujemy zawsze bosonogą Jagodę uśmiechniętą i ciepłą o młodzieńczym usposobieniu, która na zmianę albo biegała między salonem a kuchnią albo na oczach ludu obściskiwała się z psem, który właśnie był w zasięgu. Jagoda instynktownie wyławia z szumu dwa słowa - nie ma i stawiając na baczność wszystkie zmysły przeprowadza śledztwo skąd owe słowa padły. Kiedy wytropi gościa, który je wypowiedział docieka czegóż to mu brakuje. Zwykle okazywało się, że gość był najedzony i napity w stanie psychofizycznym bardzo dobrym tylko coś sobie pod nosem mruknął w zupełnie innym kontekście.

 
Natomiast zawsze bosonogi Maciek jest trudniej uchwytny, bo zwykle zapracowany w tworzeniu męskiego dzieła. Można go było jednak wytropić po dźwiękach, ponieważ był tam skąd dochodziły odgłosy stukania lub pukania  albo na odwrót pukania lub stukania.  Wywabiał go jednak niezawodnie zapach obiadu.




Powyżej kilka detali domowych każdy piękny na swój sposób i każdy inaczej a poniżej wiejskie klimaty oraz moje popisy fotograficzne z miejscową fauną i florą.




Z racji bliskiego kontaktu z gospodarstwami wiejskimi na naszej drodze nie raz stawały domowe zwierzęta i następowała konsternacja w przeżartych spalinami miejskich umysłach: wiać czy uciekać? I warto zwrócić uwagę, że poza rykiem jeleni widzieliśmy ślad niedźwiedzia.


Odstawiwszy na bok cały ten miejski lansik, czyli komórki, tablety, szale boa czy wreszcie uciążliwe sztuczne rzęsy, które mogły by przysłaniać bieszczadzkie połoniny uruchomiliśmy jak, co roku kijki wędrowne, górską zastawę stołową i zaopatrzeni w wachlarz czekolad ruszyliśmy w góry. 


Od pierwszego do ostatniego dnia naszego pobytu Bieszczady były skąpane w słońcu, przez co po psy ziajały jak nakręcone a ww. czekolady nie chciały trzymać poziomu. Dzięki temu przyroda nieliźnięta jeszcze zimnym ozorem jesieni była soczysta i świeża jak w środku lata. 


Zawsze z zapałem ruszamy na pierwsze wycieczki, tak że pod koniec drogi nasze cienie a ściślej mówiąc mój nie mają siły powłóczyć nogami. Natomiast mimo obaw mały psi cień dawał sobie doskonale radę.


Niestety mimo podjęcia prób wzmocnienia kondycji poprzez bieganie na szlakach wyprzedzali mnie jak zawsze młodsi i starsi, chudsi i grubsi, dzieci i emeryci a małżonek jak znikający punkt znikał przy podchodzeniu, schodzeniu i na równinie.


Z kłopotów wywabił mnie pokaźny bąbel na pięcie, mniejszy na małym paluchu, dziwne pieczenie na stopie, ból prawego kolana z wierzchu i pod spodem oraz naciągnięty mięsień na udzie i wymieniam tylko te najbardziej uciążliwe dolegliwości, które wykluczyły mnie z wycieczek. Jednak nie byłam specjalnie smutna z tego powodu, bo kawa i szarlotka w Lutowiskach jest przepyszna.



Ponadto życie umilali nam po pierwsze fantastyczni gospodarze a po drugie wyborowe towarzystwo złożone z pozostałych gości a jedni i drudzy z pokaźnym dystansem do siebie, co dawało tak niepowtarzalną atmosferę, że po skończonym posiłku wcale nie chciało się wstawać od stołu.


Ach ta bieszczadzka komunikacja. Mimo wszystko życie wydaje się być prostsze w Bieszczadach niż w miejskiej dżungli, ale to chyba taka moja subiektywna i powierzchowna opinia.




Jak zawsze nadszedł koniec, więc pozostało trochę pięknych fotek, wspomnień, nadzieja na powrót no i w miarę bezbolesne wślizgnięcie się w codzienność, co było o tyle łatwiejsze, że niebo natychmiast po przyjeździe zapłakało nad naszym losem.



Natomiast niektórym bez problemu się to udało i wrócili do swoich ulubionych zajęć i kocyków.  I  żebyśmy tak bardzo nie odstawali z ilością kotów okazuje się, że Maryśka czasem potrafi robić za dwie, więc w domu też mamy taki minimalistyczny kalejdoskop zwierząt.














Z wiekiem spada popyt na zysk a rośnie zapotrzebowanie na święty spokój.


Puszki, krzesła no i róże, czyli dylematy i te małe i te duże

$
0
0


Urlop, jak zawsze minął mi jak z bicza strzelił, w październiku jak w czarnej dziurze nie ma nawet śladowej ilości ponadstandardowych świąt, więc trzeba na dobre zejść na ziemię jednak nie ma to jak przetrzepane neurony, które dostały kilka haustów świeżego powietrza i garść pozytywnych fluidów. W wylogowanych z codzienności, rozluźnionych zwojach klarują się myśli, że robimy sobie krzywdę ścigając się ze światem, z innymi i z samym sobą aż pewnie sam diabeł zaciera ręce. Może by tak zebrać rozproszone w tym cywilizacyjnym amoku resztki rozsądku, nie pozwolić nikomu się poganiać ani deptać sobie po piętach, odciąć się grubą kreską od bodźców, które jak hieny czyhają na frajerów, którzy pozwalają się nimi bombardować słowem mieć w tyle ten dziki pęd.
Dać sobie prawo do wolniejszego tempa pozwalającego więcej czuć, dostrzec, zrozumieć choćby dlatego, że jest skorelowane z własnym organizmem i uczciwsze wobec własnej psychiki, bo taka rabunkowa eksploatacja i bezustanne trzymanie natury na łańcuchu może prowadzić tylko do frustracji. 
I jeszcze gadżeciarastwo nasze powszednie, które zaczyna wpływać na poziom szczęścia albo, co gorsze poziom "wielkości" człowieka stając się trampoliną na salony w zależności od stopnia zaawansowania modelu, a które coraz częściej zastępuje i tak kurczący się jak lodowiec alpejski wachlarz uczuć, którego reaktywacji raczej nie należy się spodziewać.
Nie wiadomo jakie będą skutki uboczne tych zjawisk wszak wyszliśmy z jaskini i być może da radę wygrać niejedną bitwę, ale czy całą wojnę? Pewnie nie ma też odwrotu, bo rozwój technologii oraz własna osoba to przeciwnicy, których można, co najwyżej próbować przeciągnąć na swoją stronę a wersja demo nie została jeszcze napisana do tego programu.
Ostatnio często miewam takie rozterki jakby podszepty resztek intuicji cudem nie zamordowane przez galopującą cywilizację i żeby nie brzmieć dłużej jak zdarta płyta przechodzę do rzeczy, bo jakoś mam dziś problem z puentą.


Było sobie krzesło.......no i nie udało mi się wydumać żadnej zapierającej tchu w piersiach historii z nim związanej. Może tylko, że przywiezione zostały ze sklepu ze starociami cztery takie w prezencie gwiazdkowym i cuchły tak, że czuć je było tuż po wejściu w próg domu dzięki czemu wiedziałam, że oto przybył Mikołaj z wyczekiwanym prezentem.
Ów zapach królował nam przez cały świąteczny czas, ale jeśli pod choinkę zamiast perfum kobieta pragnie dostać krzesła do renowacji tudzież odrobinę żelastwa to efekty uboczne mogą być nieoczekiwane.






Na pomalowane farbami Anny Sloan krzesło przykleiłam serwetki potem z pewną nieśmiałością polakierowałam je fluggerem i  nie wiedziałam czy obie substancje będą się tolerować wszak nie zostały dla siebie stworzone. Okazało się, że była to pokerowa zagrywka, bo flugger będąc kilkakrotnie tańszym lakierem od lakierów słynnej Anny S. trzyma się kurczowo, a ponieważ krzesło stoi z boku i nie jest narażone na siadanie na nim żadnymi mniejszymi czy większymi czterema literami, więc nie ulega degradacji, co najwyżej Maryśka lubi podrapać je pazurami po opasłych boczkach, ale gonię wandala z czym popadnie. 





Klatka dla ptaków, którą pomalowałam w stylu shabby schic, a za którymi nie przepadam, bo kojarzą mi się z uciemiężeniem nawet, jeśli temu ciemiężeniu nie służą. Jednak w tym przypadku klatka po pierwsze jest prezentem, po drugie ma uciętą całą zadnią część, czyli z tyłu panuje wolność i swoboda i jak widać ciemięży zegar, co akurat uważam, za sensowne posunięcie żeby ten sztywniak czas, co to ani go ujarzmić, ani rozciągnąć, zwolnił, choć na chwilę.


Na koniec metalowa puszka, a ponieważ znalazłam dostawcę takich puszek w kwocie od 1-go zł (słownie jednego złotego) w porywach do 2-óch zł (słownie dwóch złotych) to oczywiście będą kolejne.






 















Sukces to drabina, po której nie sposób wspiąć się z rękami w kieszeniach.



http://blogroku.pl/2014/kategorie/decobakcyl,9bw,tekst.html

 

Jesienni łowcy chwil

$
0
0



Dziś będzie nietypowy post, ponieważ zrobiłam sobie wagary od decoupage i innych technik zdobniczych, bo chciałam zwrócić się  do gości z bardzo różnych stron, którzy ostatnio masowo odwiedzają mojego bloga, a ponieważ jestem z niżu demograficznego to nieprzyzwyczajona jestem do takiego ścisku. Dostaję od was tak dużo niezwykłych maili, że utworzyłam sobie specjalne archiwum, w którym je lokuję, a które z lubością mam zamiar analizować, kiedy się zestarzeję oczywiście pod warunkiem, że nie dopadnie mnie amnezja i będą istnieć jeszcze tak prymitywne nośniki jak komputery. Najbardziej lubię te komentarze, w których piszecie, że wiem, co mówię. To dobrze, bo ktoś musi wiedzieć.



Nie jestem w stanie odpowiedzieć na każdy z nich tym bardziej, że mój angielski jest w kiepskiej  kondycji zwłaszcza w piśmie. W każdym razie czytam was, jako i wy czytacie mnie, choć pewnie zauważyliście, że odkryć na miarę Kopernika tu nie ma. Ale selfie też nie ma i proponuję zmodyfikować pewne polskie przysłowie, że świat zszedł na psy, ponieważ zszedł na selfie zresztą my i tak wiemy, kto za tym stoi.

Sugerujecie żebym zaczęła pisać w różnych tematach a nie tylko o tym jak wyglądają moje obrządki dekupażowe. Fakt ciężko ciekawie opisać pięćdziesiąte oklejone pudełko, ale zupełnie od oklejania pudełek nie zamierzam się odcinać, bo kocham ich oklejanie. Zresztą może doszły was słuchy, że Polacy nie są  narodem zbyt spolegliwym natomiast inni o dziwo cieszą się z wylewania kubła wody na głowę, choć jest on z pewnością bardziej higieniczny niż "nasz" kubeł pełen pomyj. Podsumowując ten wątek oczywiście wezmę pod uwagę bardziej zróżnicowaną tematykę, ale muszę przeregulowaćswoje zwoje.



Tym, którzy pytali, jaki jest dalszy ciąg pierwszej części ostatniego postu muszę powiedzieć, że świeże powietrze wiatr rozgonił na cztery wiatry a pozytywne fluidy diabli wzięli a wszak słyną oni ze skuteczności. Jednak z pewnością wrócą jak bumerang zarówno fluidy jak i diabli  jeszcze nie raz.
Żeby sobie pomóc choćby tak ad hoc dobrze jest na moment zapomnieć o swoich mega-priorytetach i zadaniach rozwojowych, które nieuchronnie zbliżają nas do dopisania kolejnego punktu w CV i zrobić coś, co jest istotne dla ducha. W tym celu niezbędne są zindywidualizowane działania, bo życie to nie taśma i nie balon. Nieustające egzekwowanie od siebie kolejnych zadań może spowodować eksplozję i wtedy o zgrozo świat pozna zawartość środka.


I właśnie w celu podniesienia na duchu własnej duszy udałam się na łono przyrody by przyjrzeć się złotej polskiej jesieni miejscami złotej, a miejscami rdzawej tak, że rdzawy pies w niektórych fragmentach krajobrazu zlewał się z otoczeniem i znikał jak duch Hopkirka, którego już gdzieś wywoływałam na łamach tego bloga. Stąd ten festiwal leśnych fotek, których selekcja była ponurym zadaniem, ale za to, jakie piękne muchomory mamy w tym roku! 




Powyżej fotka, którą można by zatytułować - świat zalany żółcią, bo tak ogromna ilość żółtych liści powoduje, że wszystko zlewa się wizualnie i przy okazji wygłusza a kolejną reakcją w tym magicznym łańcuszku doznań jest to, że człowiek się wycisza. 
 

Ciekawostką naszych czasów jest to, że nastąpiła swoista zamiana ról i po spacerze pies szczęśliwie i swobodnie padł ze zmęczenia a pani uwiązała się do budy w postaci komputera i przy pomocy łańcucha, czyli  myszy przy gorącej herbatce wklepała weń te słowa.





Żeby dłużej nie zaśmiecać cyberprzestrzeni informuję tych, którzy pytają czy mogą dodawać lub rozsyłać linki z zawartością mojego bloga po nieobliczalnym internetowym świecie, że nie mam nic przeciwko temu i że w tej zabawie o to właśnie chodzi.
Pozdrawiam wszystkich tu zaglądających a zwłaszcza grupę wolontariuszy, którym się zasłużyłam tylko nie bardzo rozumiem, jak, ale podobno wszystko, co robimy ma swój oddźwięk czasem zupełnie nieprzewidywalny. To chwytliwe powiedzenie naszych czasów jest jak najbardziej na czasie i przetrwa pewnie jeszcze jakiś czas o ile czas okaże się dla niego wystarczająco łaskawy. Podejrzewam, że przy tym zdaniu translatory dostaną głupawki i zostanie ono na wskroś zmasakrowane. 


 A w to, że nic nie zmajstrowałam to raczej nie wierzcie. Szału nie ma, ale choćby torebkowy notesik na nieokiełznane  myśli, bo poprzedni pojechał w świat i kolejna puszka.  Znowu powiało rombami.
  















Jeżeli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, oznaką czego jest puste biurko?
 Albert Einstein 

Fotel bujany marzeniami napędzany

$
0
0


Był sobie fotel bujany. Fotel był taki sobie z punktu widzenia osoby lubiącej jasne meble i jasne wnętrza, ale dany w prezencie małżonkowi, więc dość masywny, lakierowany no i ciemny. Do tego skórzany a przecież skóra ta scalała kiedyś być może szczęśliwą jednostkę, którą chroniła przed wiatrem i chłodem, więc jak tu się beztrosko rozhuśtać w takim fotelu? 


Z punktu widzenia osoby lubiącej jasne meble i jasne wnętrza nie pozostało nic innego jak narzucić nań furę poduszek, ciemny koc i izolować w ciemnym kącie. Ale pewnego dnia przyjechał bodziec i to taki przez duże B, bo kanapa, która stanęła obok tajemniczej, niekształtnej fury. Wielka, przyjemna w dotyku, pięknie jasno-szara taka dla usmarowanych błotem czworonogów w sam raz. Nie pozostało nic innego jak wyciągnąć ciemny fotel z ciemnego kąta, zrzucić zeń tajemniczą furę i wziąć się za robotę. Jak to się potocznie mówi: mówisz i masz. Teraz jasny fotel stoi centralnie i bujać się każdy może czasem szybko, czasem..…..jak kto lubi. 
 


Hasło - kobiety do papieru ściernego chyli się powoli ku upadkowi w moim przypadku oczywiście dzięki farbom Anny Sloan jednak wszystkie zawijasy przeszlifowałam żeby polepszyć przyczepność podłoża, bo warstwa lakieru była wyjątkowo wypasiona.



Teraz fajnie pobujać się w fotelu i przy trzaskającym kominku pomarzyć o spełnianiu marzeń na przykład, choć bujanie w fotelu podobnie jak bujanie w obłokach temu nie sprzyja. Zauważyłam, że spełnianie marzeń to ciężka, codzienna praca a przydługie leżenie na laurach może spowodować odciski zarówno na ciele jak i na zwojach. Takie zapowietrzone zwoje trudno potem odpowietrzyć ani śliną naprawić. To zastój we wszystkich dziedzinach życia wszak brak tlenu jest zabójczy dla żywych organizmów
Z nabuzowanej pozytywnie książki Briana Tracy Zmień myślenie a zmienisz swoje życie wyczytałam, że niektórym brakuje pomysłu na życie, na siebie o spełnianiu marzeń nie wspominając i tu zacytuję słowa – Nie jesteś pasażerem jesteś maszynistą swojego życia. Masz coś do zrobienia czy tylko będziesz jęczał?


Główną myślą książki jest odkrycie w sobie talentów i uwierzenie, że każdy z nas może dochrapać się sześciocyfrowego stanu konta pod warunkiem, że rozpisze szczegółowy plan swoich celów i ich realizacji, rano lub wieczorem albo lepiej i rano i wieczorem będzie harować no i zadawać się tylko z odpowiednimi ludźmi. Można też znaleźć wskazówki jak wskrzesić pokłady energii by wprawić w ruch nieszczęsne zwoje a nawet by z ich nadmiaru nie doprowadzić do zwarcia albo nie wypaść z orbity. Jednak reguły tej gry są takie, że niezbędne są ćwiczenia i wysiłek, a ponieważ zwykle jesteśmy za a nawet przeciw a nasza ułańska fantazja karze nam traktować to z dystansem to efekt może nie być oczywisty, czyli ten sześciocyfrowy stan konta. 




Tematycznie rożek obfitości nazwa źródłowa - tussie-mussie zakończony puszkiem. Nie jest zbyt obfity, bo na razie tkwią w nim suche pąki kwiatków, ale po przeczytaniu książki być może się wypełni czymś konkretniejszym.


Dynia w koronkach? Czemu nie wszak to nie reaktor jądrowy a obłe kształty sprzyjają odziewaniu w koronki. Kiedy wrzuciłam w google ozdabianie dyni żeby się zainspirować okazało się, że jest taki ogrom technik ich ozdabiania, że tkwię w ozdobniczym mezozoiku. 


















Nie bój się iść wolno do przodu, obawiaj się jedynie stania w miejscu.


Tak to właśnie z weną bywa, że przychodzi lub odpływa

$
0
0


Przewrotna tegoroczna jesień spowodowała, że zwoje popadły mi w lekki letarg i nawet czekoladowe próby przekupstwa nie dały rady ich odpalić. Dlatego plany, zamiary i strategie podkuliły ogony i udają, że ich nie ma albo, że nigdy się nie wykluły a wena uschła na pieprz wraz z jesienią. Być może to sprawka ewolucji, która zaleca oszczędzać siły przed zimą na dokładkę o zgrozo gromadzić tkankę tłuszczową wszak skomasowany atak czekoladowych kalorii musi pozostawić jakiś ślad. 
Pewnie za bardzo naciągam tę teorię tym bardziej, że póki, co zima obchodzi się z nami jak z jajem. Zwykle o tej porze już nie raz byliśmy sponiewierani przez aurę i osmagani deszczem, wiatrem, śniegiem, ale póki co to po blogu pohulał sobie wiatr.



Zauważyłam jednak, że czas otępienia twórczego, czyli wywołany już do tablicy brak weny, który zazwyczaj działa na wszystkich płaszczyznach począwszy od pracy, pisania, klejenia pudełek a skończywszy na porannym naciąganiu skarpetek da radę przeżyć bez zbytniego napinania pośladków czy rwania włosów. 
Jeśli wyrazi się wewnętrzną zgodę na to, że kryzys istnieje tak jak powietrze i przeminie kiedyś jak kiepski dzień w życiorysie to wena wróci jak bumerang albo niewierny kochanek na kacu. Te powroty bywają różne czasem niezauważalne a czasem z hukiem jak torpeda. Czaszka pęcznieje i należałoby ją schłodzić, bo zacznie dymić z przegrzania i znowu nie będzie żadnego pożytku.  


Jeśli zrobimy to bez przemocy wobec samych siebie np. bez poganiania czy rzygawki, że nic nam nie wychodzi a w ogóle to jesteśmy do bani to zgodnie z powiedzeniem, że im bardziej siebie lubisz tym lepiej ci idzie a im lepiej ci idzie tym bardziej siebie lubisz zachowanie spokoju jak magnes przyciągnie powrót do normalności, czyli np. w moim przypadku do totalnego nieładu. Potem wszystko będzie działać jak dobrze naoliwiona machina do następnego razu, bo w życiu muszą być dobre i złe chwile choćby dla rozróżnienia, która jest która. 


Tym przydługim wstępem na temat weny łącznie z omówieniem warunków meteorologicznych z ostatniego kwartału chciałam powiedzieć, że właśnie miałam taki zastój na różnych polach działania a co większe zadania w dalszym ciągu leżą odłogiem. No i żeby nie stać się maniaczką ozdabiania wyłącznie siedzisk statycznych i bujanych wzięłam się za mniejsze i precyzyjniejsze rzeczy, bo bujanie raczej precyzji nie służy. 
Pierwsze pudełko ozdobiłam elementami do scrapbookingu, wydrukiem i napisami ze słynnej serwetki z wielkim, czarnym motylem, w której podoba mi się wszystko poza….wielkim, czarnym motylem w związku, z czym go tam nie ma. 


Chyba wybitnie nieokiełznane są moje nieokiełznane myśli, bo jest to bodajże czwarty notes, który zmontowałam żeby je w nim usidlić. Nie bardzo pamiętam, co się stało z poprzednimi, ale przedostatni wygląda jak poniżej.


 To oczywiście sprawka czworonogich wandali, które w ten sposób redukują frustracje związane z nieobecnością właścicieli. A może notes na nieokiełznane myśli powinien właśnie tak wyglądać? 




Żeby przegonić ciemność, która teraz jak upierdliwy cień towarzyszy ludziom pracy rano i wieczorem ozdobiłam świeczkę, która od kilku lat porażała nijakością. Natychmiast odpłaciła pięknym za nadobne rozświetlając otoczenie nieco przedwczesnym świątecznym klimatem i płomiennym blaskiem. 
Na koniec za długa tuba, której jeszcze nie zdążyłam wykończyć na eleganckie papiery tak długa, że nie dało rady upchnąć jej w kadrze, więc tylko środkowy jej wycinek. 

















Wielkie absurdy nie są wymyślane przez tych,  których rozum krząta się wokół spraw codziennych. Nic dziwnego zatem, że właśnie najintensywniejsi myśliciele bywali producentami największego głupstwa.
Witold Gombrowicz




Każdy ma swoje Himalaje

$
0
0


Życie blogowe znowu tu zamarło i to dość nagle jak stado syberyjskich mamutów jeszcze z trawą w pysku, bo po zapaści zwojów przyszła kolej na zapaść ciała, choć jak powszechnie wiadomo kiedy ciało choruje w zwojach też maleje przepustowość. Jednak niełatwo całkiem wylogować się z systemu nawet, jeśli jest on zawirusowany, więc jakoś dałam radę wykończyć kilka drobiazgów tak żeby nie wykończyć siebie.
A ponieważ na blogach prawie wszędzie nastał czas bombkowy a kto czyta ten wie, że bombki to moja nemezis to zamiast utyskiwać na swoje bombkowe niemoctwo wzięłam byka za rogi tym bardziej, że właśnie dziś koleżanka Olinta wywołała mnie do tablicy w tej kwestii. 
Na początku was podglądałam, ale nie miało to sensu, bo tylko wpadałam w kompleksy i zupełnie odchodziła mi ochota do roboty. 

 

Nie mam pojęcia ile razy je wyobracałam zanim się na cokolwiek zdecydowałam i kiedy wreszcie je pomalowałam i wcisnęłam nań kilka ozdóbek to w akcie odwagi a może desperacji teraz już nie pamiętam zakręciłam nawet jakieś kulfoniaste reliefy wokół jednej z nich. Po raz pierwszy też wypróbowałam pastę pękającą i chyba na ten rok zażegnałam tę bombkową traumę. 
W podobnym vintygowym duchu ozdobiłam pudełkową książkę i dość ostro tak po mojemu ją postarzyłam chyba nieco mrocznie. 



A skoro o mroku mowa to poniżej ciemniejsza strona Maryśki. Tak wygląda prawie biały kot po wizycie w szopie z węglem ewentualnie po wsadzaniu łba w komin. Mimo prób doszorowania plama  wyblakła, ale i rozprzestrzeniła się. Teraz pozostało już tylko namoczenie kota w całości. 




Zaległe zdjęcie z poprzedniego, posta, bo nie wrzuciłam fotki ze środkiem tego pudełka.


I czas na chwalipięctwo nieco przebrzmiałe, ale jednak. Jedna z naszych blogowych koleżanek Nostalgia D wpisała mi komentarz od, którego urosłam jak stąd do........ Poronina, że powinnam być serwowana w aptekach jako lek na depresję. I oto w kwartalniku medycznym Tylko natura  ukazał się obszerny i powiem nieskromnie piękny jako całość wywiad ze mną aż pękam z dumy. Zaznaczam, że nie czuję się żadnym guru w dziedzinie decoupag'u ani innego zdobnictwa i nigdy nie byłam na żadnym kursie.






Poza tym notka w październikowym Moim mieszkaniu na temat bloga. 





































Jeśli myślisz, że zawsze dasz radę albo i nie i tak zawsze masz rację.

Budzikom śmierć?

$
0
0
Muszę przyznać, że rumieniłam się po czubki kokard, kiedy czytałam wasze komentarze pod ostatnim wpisem, za które bardzo serdecznie dziękuję aż zaczynam nabierać tremy stąd te ciut przydługie przestoje na blogu. Miewam obawy czy kolejny post nie będzie falstartem tym bardziej, że dziś nie mam nic wielkiego do pokazania, ale od czego lans i fajerwerki. 


Pomyślałam sobie, że kiedy jak kiedy, ale dziś niezłym pomysłem będzie decoupage na budziku. Pierwsza idea była taka żeby wypatroszyć bestię ze śrubek, blaszek i kół zębatych, czego następstwem byłoby unieszkodliwienie systemu stawiającego w stan porannej traumy zwykłego zjadacza chleba i wykorzystanie wnętrzności, jako ozdóbek do innych prac. Przy czym nie chodziło o totalną demolkę czy zeszpecenie.    

 


Mimo misternie i z pełną premedytacją uknutego planu nie udało mi się go uśmiercić, choć użyłam w kolejności: noża, w początkowej fazie desperacji dłuta, potem  młotka, a jako ostateczną deskę ratunku męża. Budzik okazał się być niepozornym twardzielem, co może nasuwać podejrzenia, że ma szanse na przetrwanie w zderzeniu z łodzią podwodną. 


Poza tym widać jak na dłoni, że czas to drań i ani go rozciągnąć, ani unieszkodliwić i podobno dopiero w czarnej dziurze wytraca on swoje tempo niestety tam  środowisko jest zabójcze dla wszystkich. Dlatego też, kiedy skończą się te tak cudnie okraszone wolnymi dniami tygodnie i przyjdzie pora by ponownie wskoczyć na tą wiecznie wirującą karuzelę zwaną galopującą cywilizacją w amoku to budzik z całą pewnością znowu wydobędzie ze swoich trzewi barbarzyński dźwięk.

Jeszcze kartka z serii minimum urody, maksimum słów.  


Znudzona mrozem Maryśka przywdziawszy różowe okulary nakryła się nogami, by wygodniej jej było marzyć o przyszłorocznym słońcu.



A skoro o zwierzętach mowa zabłąkana kartka, którą zrobiłam jeszcze przed świętami.
  


Ponieważ nie chciałabym wyjść dzisiaj wyłącznie na niespełnionego kilera zegarów złapanego jak złodziej na gorącym uczynku na kiczowatych przemyśleniach, dlatego z okazji tego ostro już przebierającego nóżkami 2015-go Roku życzę wszystkim czytającym te słowa żeby, kiedy już na amen wypalą się wszystkie noworoczne błyskotki i znowu przyjdzie wstawać w ciemne, zimne poranki przy akompaniamencie różnych piekielnych budzików do omotanych snem zwojów jak najszybciej docierała myśl, że oto właśnie debiutuje nowy dzień życia, któremu trzeba dać szansę na radość, na szczęście i wszystko, co najlepsze a życzę tego zarówno wszystkim zaglądającym na tego bloga czytelnikom jak i sobie zdając sobie sprawę, że nie są łatwe życzenia. 


Przebrzmiałe echa i nieśmiałe przebłyski

$
0
0


Niestety budzik mimo nieudolnych prób wypatroszenia i przerobienia go na atrapę zadzwonił bez żadnych skrupułów, a ponieważ Nowy Rok jak przystało na nieopierzonego żółtodzioba nie zdążył pewnie jeszcze większości z nas namieszać w życiorysie to dalej tkwię jedną nogą w czasie świąteczno-noworocznym. 
Ale jak w nim nie tkwić, kiedy przez tyle dni można było do późnego popołudnia straszyć męża brakiem makijażu beztrosko gromadząc kolejne warstwy tkanki tłuszczowej albo iść do lasu w polarowej piżamce w różowe świnki nie gorsząc tym nikogo.



Jednak przełom roku to dobry moment by pomyśleć o planach, które są jeszcze możliwe do zrealizowania i o takich, których czas przeminął, choć mówienie, że na cokolwiek minął czas jest obecnie bardzo passe. Poziom ułomności czy wiek to bariery, które z hukiem zacierają się w dzisiejszym świecie, co u mnie  natychmiast wywołuje refleksję nad ilością ułomności w mojej normalności?


Wszak weszliśmy w erę biegających stulatków, osiemdziesięcioletnich zdobywców Himalajów, nastoletnich pogromców biegunów, niewidomych maratończyków, czy sparaliżowanych astrofizyków, którzy ze swoich wózków inwalidzkich albo pchają ludzkość w stronę gwiazd, albo wciągają ją w najbardziej zapadłe dziury wszechświata. 
I mimo, że wcale nie mają takiego zamiaru zawstydzają zwykłego zjadacza chleba, bo w tych przypadkach nie chodzi już o „pospolitą” nadkompensację, czyli starania by dorównać innym, ale mając znacznie gorsze warunki o przewyższenie „średniaków”, czyli o giga kompensację.


Jak widać ekstremalnie kontrastowy staje nam się świat, bo ludzkość albo popada w e-zależności siedząc i  tyjąc przed życiodajnymi gadżetami, albo niepozorni lub wręcz ułomni mocarze zrzucają z piedestału kolejne rekordy deklasując wyimaginowanych supermenów, że żadna dotychczasowa choćby i najsprawniejsza propaganda sukcesu nie mogłaby przewidzieć takiej zuchwałości.



Żeby definitywnie zakończyć świąteczno-noworoczny temat dzisiejsze wywody przeplatałam przerobionym pudełkiem po prezentach, w którym upchnę kolejne akcesoria dekupażowe tylko nie szukajcie na nim ani symetrii, ani perfekcji, bo ich tam nie znajdziecie a wszystko odbywało się oczywiście przy asyście Maryśki, która natychmiast zainstalowała się w jego wnętrzu. 
Poza tym kartka z górnolotnymi hasłami oraz etui, na którym decoupage z pewnością nie jest zbyt wypasiony, ale za to z jak słodkimi, spękanymi pupami aniołów. 




Nie dłubanie przy bombkach, zastawiony stół czy sylwestrowy atak fajerwerków, ale spacer po lesie będzie dla mnie najmilszym wspomnieniem po tym jak uruchamiał się nam ten Nowy 2015-sty Rok. Jak widać nie zabrakło też ww. różowych świnek.
 



Kiedyś, gdzieś pisałam, że ruszyć ma platforma z bazą wiedzy Kenis.pl z podziałem na poszczególne kategorie wiekowe i ruszyła. Zawiera sporo świetnie uporządkowanej i przystępnie podanej wiedzy zwłaszcza dla młodzieży, ale dinozaury proszą o więcej choćby z racji wieku i gabarytów.















Nie znam formuły na odniesienie sukcesu, ale znam formułę na odniesienie porażki: staraj się zadowolić wszystkich.
Bayard Swope     


Styczniowe babskie dywagacje

$
0
0
Jak nam powszechnie wmówiono albo daliśmy sobie wmówić styczeń nie jest miesiącem harców adrenaliny z endorfinami, jeśli już jest to raczej chocholi taniec tej pary, ponieważ mamy w nim i niesłusznie osławiony blue monday i rekordową w skali roku ilość pozwów rozwodowych przy okazji nie wytrzymał ciśnienia i zbzikował nam frank a ja martwiłam się, że muszę się rozstać z różowymi świnkami z polarowej piżamki, kiedy znowu dopadło mnie choróbsko i znowu przyszło mi obcować z nimi aż nadto intensywnie.


Ale każdy miesiąc ma własną specyfikę i ciernistą drogę i przed każdym przydałby się eksternistyczny kurs spadania na cztery łapy najlepiej na jakąś puchową poduszkę powietrzną z wypasionym wyposażeniem, zasilaną pozytywnymi fluidami i możliwością puszczania sygnałów dymnych, kiedy już zaczniemy pękać na dobre. Czasem wypadnie zupełnie nieprzewidziany punkt programu, ale często to my sami skrupulatnie przeszukujemy środowisko by znaleźć dziurę w całym podczas gdy tkwi ona sobie spokojnie zawsze tym samym miejscu od czasów Adama i Ewy. 

 

Systematyczna praca nad utrzymaniem pozytywnego klimatu w zwojach jest upierdliwa a widzenie przyszłości w zawsze świetlanej wersji trudne i ani pigułki szczęścia, ani wyrafinowane e-zabawki nie pomagają. Trzeba od siebie bezustannie coś wymagać, egzekwować kolejne posunięcia stosując system nagród czy roztropny dopingniestety urabiając przy okazji po łokcie swoje zwoje
Czasem nie pomoże nawet porządne nagięcie karku, bo uparty jak osioł wózek z tym całym naszym majdanem ani drgnie i wtedy trzeba użyć podstępu a jakiego to może nam podpowiedzieć nam tylko nasza wypasiona wyobraźnia np. wyparcia, zapomnienia, czekoladowej zemsty albo bezczelnego oszukiwania siebie samego wszak Elvis żyje prawda?  
 





I tym optymistycznym akcentem zakończę tę kreatywną psychologię okraszoną nie mającymi szans na powołanie do życia teoriami, które wynikają być może z braku światła a być może z zimna, choć po chorobie dość starannie ogaciłam swoje ciało i zwoje.



Natomiast dzisiejszy post przeplatałam kompletem w stylu francuskim, na którym wykorzystałam cztery różne serwetki, jest też długo czekająca na wykończenie doniczka z robotą prostą jak drut no i nie mogło zabraknąć kartki z przesłaniem. 






Specjalnie dla Marty B. jedna z różowych świnek, choć w poprzednim poście też jest może tylko bardziej stonowana.
















Każdy człowiek jest skończonym idiotą co najmniej przez pięć minut dziennie. Mądrość polega na tym, by nie przekraczać tego limitu.

Hubbard Elbert


Nie miała baba kłopotu

$
0
0
 
to wzięła udział w konkursie na blog roku, i nie pytajcie, czemu to zrobiła, bo nie wie. Może powoli się wypalam i uznałam, że przewentyluję swoje zwoje, zawieszę na kołku obawy oraz nudną skromność i poszukam guza biorąc tego byka za rogi. 
Długo zastanawiałam się czy nadszedł właściwy moment by wygrzebać się spod  swojej skorupy deformującej i tak sceptyczne ego okopanej skrupułami i wątpliwościami czy też czekać kolejny rok, który być może niewiele zmieni a natrętna myśl i tak będzie wracała jak bumerang. Bodźcem przez duże B okazała się być  wprowadzona po raz pierwszy w tym roku kategoria - tekst roku. 
Jednak po zakończonym pierwszym etapie konkursu nie mam wielkich złudzeń. W sieci jest ogrom świetnych blogów i treści pisanych przez profesjonalistów i mega pasjonatów na każdy możliwy temat a wybór między nimi to jakby między dobrym i jeszcze lepszym gliniarzem. 



Natomiast w kategorii pasje i twórczość zgłosili się chyba wszyscy męscy pasjonaci wszelkich możliwych marek samochodów i na pociechę pozostaje tyle, że kobiety w naszej branży też muszą być kreatywne jak MacGyver i skuteczne jak Adam Słodowy albo na odwrót, co być może, w którymś przypadku zostanie docenione, bo jak powszechnie wiadomo sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być wiadomo gdzie.



Tak czy siak nie pozostaje mi teraz nic innego jak powołać się na babską solidarność i prosić o smsy, mimo, że nie do końca przystaję do profilu dekupażystki, bo stosunkowo mało piszę o technikach i czasem nadto się wymądrzam, ale jeśli dacie radę to przełknąć, bo w końcu: 


 
Numer do głosowania na bloga to sms 7122 o treści H11241 koniecznie bez spacji a koszt 1,23 zł.
Natomiast konkurs, o którym wspomniałam na wstępie na tekst roku żeby było symetrycznie jak w pływaniu synchronicznym to sms 7122 o treści T11261i jeśli ktoś zechce się pofatygować i przeczytać mój zeszłoroczny tekst Puszki, krzesła no i róże, czyli dylematy i te małe i te duże i spodoba mu się on na tyle, żeby wysłać sms-sa to z góry również bardzo serdecznie dziękuję. 



A dzisiejszy dekupażowy gwóźdź tego posta to pudło przeznaczone na gazety do palenia w kominku, które dotychczas szpetnie wyzierały z  kąta, bo walka o ogień w naszym nieocieplonym domu trwa przez większą część roku. Nie jest to wywrotowe dzieło, bo szablon z napisami nie wyszedł mi precyzyjnie jednak żeby mnie na kole łamano nie pokażę jak wyszedł na przodzie tego pudła, że ani zdrapać, ani wyszlifować, ani śliną naprawić. 
Ale podobno nie ma takiej rury, której nie można odetkać powtórzyłam czynność z tyłu i wyszło ociupinę lepiej, dlatego też pokazuję zadnią część pudła. Wszak lepszy wróbel w garści niż paskudny szablon od frontu. 




Danie główne podano do stołu - lekko sfrustrowany kot w ażurach i koronkach. Aż żal napoczynać.
 

 

Kiedy spadnie śnieg biegam od jednego okna do drugiego, bo po latach spędzonych w bloku z jedynie słusznym widokiem na wszelkie odcienie szarego betonu, który czasem w porywie fantazji udawał szlachetną burość ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Może kiedyś.

 















Życie stawia przed tobą wymagania na miarę sił, które posiadasz. Możliwy jest tylko jeden bohaterski czyn: nie uciec.


Taki trochę widmo-post

$
0
0



To nieplanowany post taki można powiedzieć na upartego, ponieważ chciałam przypomnieć o trwającym konkursie na blog roku 2014, w którym nie mam żadnych szans. Natomiast na początku planowałam się wypowiedzieć na temat niektórych prowadzących w tym konkursie blogów aż zwoje stanęły mi dęba, bo wygląda na to, że  trochę jadu albo słodkie selfie i sukces gwarantowany jednak dałam spokój wszak mamy demokrację. Być może to tylko wykwity mojej wypasionej wyobraźni i mam nadzieję, że jurorzy zrobią z nimi porządek.





Jak widać przygotowałam na dziś kilka prac: szafkę na klucze, deskę i podkładki pod kubek.




Podkładki, czyli małe kafelki ceramiczne pomalowałam farbami Anny Sloan jednak w tym miejscu ciężka łza osunęła się po mym licu rozbryzgując o klawiaturę komputera, bo oto puszka słynnej farby Anny Sloan w kolorze old white pokazała swoje dno, a przecież farba ta odmieniła mój sposób patrzenia na substancje wynalezione przez człowieka.




Wiem, bezcześciłam ją dodatkami niegodnymi jej składu chemicznego, bezczelnie lałam w nią wodę i mieszałam ją z innymi kolorami jak z błotem, więc przyszedł dzień zapłaty. Nie widziałam jeszcze dna białej puszki farby, która miała by tak żałobny kolor a moja łza była tak ogromna, że ugiął się pod nią sam gabarytowy król wszystkich klawiszy - enter.













Nie mów, że coś ci się od świata należy. Świat nic nie jest ci winien - był tutaj przed tobą.
Mark Twain

Setka mi stuknęła!

$
0
0


No i stało się. Już po czterech trzech latach prowadzenia bloga dochrapałam się stu postów a tak niewiele brakowało bym przeoczyła tę jakże doniosłą uroczystość, czyli znowu jest okazja by poużywać sobie z fajerwerkami. Postaram się jednak by nie przytłumiły one treści, co nie jest prostym zadaniem dla moich, co bardziej kreatywnych zwojów, które w oka mgnieniu rozgrzewają się niczym huta szkła i konia z rzędem temu kto da radę je ujarzmić. 


Fakt, częstotliwość mam jakby kot napłakał a policzyłam nawet taki wpis, który nie mam pojęcia jak i dlaczego wciągnęłam w kopie robocze, jednak nie będę go wywlekać z blogowych lochów, bo świat nic na tym nie stracił.  Zastanawiam się, co będzie za kolejne cztery lata a zgodnie z obecnymi trendami  i niezbędnymi do życia teoriami na temat planowania życia powinniśmy to wiedzieć najlepiej już w poprzednim życiu, ale dla bezpieczeństwa nie będę też majstrować przy biegu zdarzeń żeby koniunktura nie obróciła się przeciwko. 




Zauważyłam jednak, że istnieje takie zjawisko jak wypalenie blogowe, bo euforia podobnie jak stan zakochania ma swoje granice i zwojom też potrzebny jest mały skok w bok albo przynajmniej haust świeżego powietrza. Człowiek to nie perpetuum mobile i bez zdarzeń podsycających sens zaczyna brakować motywacji a koktajl z marzeń i złudzeń przelewając się może spowodować przygaszenie tychże zwojów, które będąc organami specjalnej troski wymagają ciągłej stymulacji, choć każdy ma takie zwoje na jakie zasługuje. 


Oczywiście sami sobie jesteśmy winni, bo najpierw organizujemy sobie festiwal złudzeń i urojeń blokując i tak mizernie rozwinięty przez dekady ewolucji fragment wyobraźni odpowiedzialny za trzeźwe spojrzenie na siebie by potem się zdziwić, że były to jedynie fatamorganowe wykwity tejże wyobraźni, która opuszczona przez rozum nie dopuszcza do głosu krzty zdrowego rozsądku. Jednak póki co nie ma też recepty na używanie jedynie słusznej jego dawki zwłaszcza, że każdy zamiast kija woli wypasioną marchewkę i każdemu zdarzyło się zapędzić z nią w garści kozi róg.



I tak dzieląc nieszczęsne zwoje na czworo w każdą chwilkę wbijając szpilkę jak śpiewała Paktofonika dotarłam do pewnej własnoręcznie ozdobionej butelki, która zawiera może nie identyczną, ale zbliżoną do ilości postów ilość procentów, więc teraz z pełną premedytacją zamierzam wypić za zdrowie tych, którzy są prawdziwymi bohaterami, czyli tych, którzy tu zaglądają. Wasze zdrówko!

Jeśli zbudowałeś zamek w chmurach, twoja praca nie pójdzie na marne, bo wybrałeś idealne miejsce. Teraz musisz tylko dobudować fundamenty.

W krainie wiecznych przeróbek

$
0
0
Wiosna jak zwykle na wiosnę bawi się z nami w chowanego, więc sezon kawowy na naszym tarasie metr na metr mimo uroczystej inauguracji został zawieszony, ale moje dylematy pobudziły się na całego, czyli - czy od zaraz przejść na dietę czy od najbliższego poniedziałku? Czy już przeczołgać zwoje by zrównać stosunek tych naprostowanych do pokręconych i pokazać środkowy palec przeterminowanym celom i marzeniom, które za cholerę nie chcą się przybliżyć o spełnieniu nie wspominając? Czy wreszcie przestać bić się z myślami i przeprosić te niezasłużenie sponiewierane, które dogorywają gdzieś w archiwach świadomości a z jakiś zadętych powodów zostały zapomniane? 
 

Jedną z takich zapomnianych myśli po krótkim treningu zwiotczałych mięśni odpowiedzialnych za podtrzymywanie, co większych pędzli było upolowanie dużego zwierza, czyli mebla do odnowienia. Miała to być też kuracja na wytrzebienie wypalenia blogowego i coś jakby wiosenne topienie marzanny, ale szybko przyszło mi zauważyć, że wszelka zwierzyna dawno została wycięta w pień. 
 



Jednak zwoje to też fragment człowieka odpowiedzialny za kreatywność zwłaszcza, jeśli nie chodzi o fizykę kwantową, więc co robi niewykwalifikowana dekupażystka, kiedy brakuje jej mebli do obróbki? Oczywiście przerabia to, co już zostało przerobione tym bardziej, że dostarczono kolejną partię pewnej substancji poruszającej się równie dostojnie, co niegramotnie, czyli puszkę farby kredowej Anny Sloan.  



Wtajemniczone czytelniczki gołym okiem wytropią, że kredens przerabiany był już nie raz za każdym razem z nadzieją, że to ten ostatni, ale poprzednich wersji nie pokażę, niech lepiej sobie spokojnie tkwią w tych blogowych kanałach. 


 Oczywistą oczywistością jest, że mebel nie spełniał oczekiwań, więc nie miałam skrupułów żeby się do niego po raz kolejny dobrać. Plusem dodatnim przeróbek w podobnej tonacji jest to, że jeśli się czegoś nie domaluje to i tak nie widać a minusem, że kiedyś cała ta skorupa odpadnie w całości. Tym razem wykończyłam go lakierem a nie woskiem, bo Maryśka zrobiła sobie z niego szlak komunikacyjny a lakier lepiej zabezpiecza przed zabrudzeniami jednak cenowo wosk wypada korzystniej. Generalnie meble z lat pięćdziesiątych nie są wdzięczne w obróbce, ponieważ nie mają żadnych naturalnych dekorów ani zawijasów i wszystkie ozdóbki wykombinować trzeba samemu. 

 

 
Kuferkowi stojącemu na kredensie też nie odpuściłam i przerobiłam go dostrajając do reszty, a ponieważ przez przypadek wpasował się w wyzwanie Szuflady schabby chic to zgłaszam go do konkursu. 

http://szuflada-szuflada.blogspot.com/2015/04/wyzwanie-kwietniowej-goscinnej.html
 
 
 
 
 











Demokracja jest wtedy, kiedy dwa wilki i owca głosują, co zjedzą na obiad. Wolność jest wtedy, kiedy dobrze uzbrojona owca podważa wynik głosowania.
Benjamin Franklin



Złote wariacje

$
0
0
Decoupagowy świat już dawno wkroczył w złotą erę a ja słysząc o pastach pozłotniczych, mikstionach czy szlagmetalach nie byłam pewna czy nie jest to przypadkiem przepis na wytworniejszą wersję koktajlu Mołotowa a na widok kolejnej pozłacanej pracy  miałam wrażenie, że znowu ktoś przedarł się przez gęsty las pełen wilków i to znowu nie byłam ja. Przegooglowałam, więc internet i uzbroiwszy się po czubki zwojów w teorię, jako granatem zaczepnym natarłam na sklep dla plastyków by następnie zapomnieć i rzucić w kąt całe to złote eldorado na dwa lata albo i dłużej.




Co mnie odblokowało nie wiem, może wiosna, która ruszyła pełną parą albo jakimś  pokrętnym bodźcem okazały się te metalowe ozdóbki, którymi okrasiłam obficie dzisiejsze prace stąd ten mega bogaty chustecznik, choć w rezultacie złoceń na nim tyle, co kot napłakał. Chodziło jednak o próbę a nie o upstrzenie złotem niczym Król Midas wszystkiego wokół siebie. 
 
 
 

Jeśli chodzi o trudności przy złoceniach wszystko wydaje się być raczej kwestią odrębnych materiałów klejów i lakierów niż jakiejś pozaziemskiej procedury, choć zagwozdki mam do dziś np. czy po polakierowaniu się je szlifuje czy też nie. 
No i zdarzył mi się chwilowy uwiąd zwojów, kiedy chciałam odbić złoto z folii z jej lewej strony i niewiele brakowało bym z hukiem i pianą na ustach wrzuciła ją do kosza. Przyznam jednak, że efekt z folii najbardziej mi się podoba w przeciwieństwie do dość agresywnego szlagmetalu.
 

 
Tu para chusteczników, bo pojawił się jeszcze drugi niezłocony jak widać i ten z kolei jest zajawką kompletu, który idzie mi jak krew z nosa, ale może po tej częściowej odsłonie ruszę z wykończeniem całości.


I jeszcze próby rozbłysków na innych przedmiotach różnymi eksperymentalnymi czasem na chybił trafił metodami, których po raz wtóry nie odtworzyłabym w takiej samej kolejności, ale złocić się przecie każdy może.





A jak powszechnie wiosna jak żadna inna pora roku potrafi igrać z naszymi uczuciami, więc zakochałam się w…………..płynnym bitumie, który raczej nie pachnie jak zaangażowany adorator, co odkryłam po trzech latach jego zalegania w ciemnym kącie na szczęście nie zdążył jeszcze zmienić stanu z ciekłego na stały. Tacy jacyś spóźnieni z nas kochankowie.
 











Ktoś, kto szybko umie przyznać się do własnego błędu, zamyka usta innym.
Gracian Baltazar


Orient po mojemu

$
0
0


Zwolenniczki bielenia, shabby shic’u i monochromatyki niech lepiej założą dziś ciemne okulary by nieco zamortyzować kolory, bo oto poszłam za złotym ciosem i wykończyłam pudełko, które zaczęłam tuż na wstępie „kariery dekupażowej”, ale te azjatyckie motywy przerosły moje najbardziej kreatywne zwoje, które wręcz zastygły nagle jak tragiczne postacie w Pompejach. Małżonek nazwał je pudełkiem o wielu twarzach i myślę sobie, że nadzwyczaj zmyślny egzemplarz mi się trafił.





Światełkiem dla zagubionych zwojów okazały się właśnie złocenia często towarzyszące  pełnym głębi, ciepłym kolorom stylu orientalnego. Niestety seria wybuchów związanych z elektryką w naszym domu spowodowała przesunięcie pasji na boczne tory, bo niby decoupage nie jest na prąd, ale wraz z padaniem kolejnych urządzeń kultowe hasło - ciemność widzę stało się faktem natomiast reanimacja  maszynerii i wyjście z mroku trwało, bo trzeba było zsynchronizować fachowców o różnych specjalizacjach.

 

Pudełko potraktowałem głównie szlagmetalem i chyba nie znam delikatniejszego surowca występującego w materialnym świecie poza tymi, które stworzyła natura. Rwą się niemal pod wpływem wzroku i wymagają  wydobycia głębokich pokładów cierpliwości, natomiast ich niezrealizowane szczątki ad hoc porywa wiatr, bo póki, co nie odważyłam się złocić w domu. By stłumić nieco ich tandetny blask obficie skropiłam je bitumem o zapachu świeżego asfaltu w wakacyjny letni dzień jak to określiła w komentarzu Pani Karwowska a na koniec wtrąciłam nań rąbki rombów. I  to by było na tyle w kwestii złoceń, z którymi się zaprzyjaźniłam, ale jest to szorstka przyjaźń, bo to nie są moje klimaty.
 



Nie zapisałam się na żadne z wyzwań dot. ilości przeczytanych książek, co nie znaczy, że omijam temat szerokim łukiem  i też postanowiłam wrzucić czasem strzępy intelektualnych wywodów na temat tego, co przeczytałam. I tak kierując się na północny-zachód od orientalnych klimatów pochłonęłam Zawsze piękne - Katherine Boo, która żeby ją napisać spędziła trzy lata w slumsach Bombaju i już za to dałabym Pulitzera. Zawsze piękne są włoskie kafle podłogowe a ich reklama oddziela slumsy od reszty świata bardziej lub mniej bogatych, czyli takich jak my.

Może nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak bardzo głośna w swoim czasie Bóg rzeczy małych Arundthati Roy, ale obie rzucają na kolana wręcz abstrakcyjną dla nas biedą i korowodem zdarzeń wywołanym przez mieszanie dorosłych w życiorysach swoich dzieci próbujących rozpaczliwie odnaleźć się w świecie lichych możliwości. Niestety po lekturze można dojść do wniosku, że najbanalniejsza decyzja napotykając na drodze szczególny typ głupoty idąc ramię w ramię z zabobonami  i paradoksami ekonomicznymi mogą tak pociągać za sznurki, że na końcu łańcuszka zdarzeń ktoś zapłaci najwyższą cenę.
 
Czytając miałam wrażenie, że czuję smród wysypisk śmieci, na których "pracowali" główni bohaterowie, gdzie tzw. cywilizowany świat składuje przysłowiowe odpadki ze swoich stołów, a które okazują się być życiodajnymi diamentami dla innych. To bardzo trafna lektura dla nas otłuszczonych Europejczyków szastających bezmyślnie słowem bieda z pogłębiającymi się e-uzależnieniami i domami naszpikowanymi niekiedy wybuchową elektroniką, która obnaża absurdalne nierówności i brak zasad fair play współczesnego świata i nie da się jej szybko zapomnieć.
 













Jeśli nie jesteś w stanie docenić tego, co masz, jaki jest sens, aby w twoim życiu pojawiło się coś nowego?
Wayne Dyer

Viewing all 33 articles
Browse latest View live